Porwanie dla okupu znanej lekarki Stefanii Kamińskiej wstrząsnęło całym Płockiem. Szybko schwytano sprawcę, ale samo śledztwo trwało długich 15 lat. Choć nigdy nie odnaleziono ciała uprowadzonej kobiety, postanowiono oskarżyć porywacza o dokonanie zabójstwa.
Sprawa ta okazała się jedną z najtrudniejszych w kryminalnej historii PRL. Na łożu śmierci porywacz postanowił wyznać, co tak naprawdę stało się z doktor Kamińską, którą porwał. Ale czy umierający zbrodniarz powiedział prawdę?
OSTATNIA WIZYTA DOKTOR KAMIŃSKIEJ
64-letnia doktor Stefania Kamińska mieszkała w Płocku z mężem Kazimierzem – również lekarzem. Tam też oboje popołudniami przyjmowali swoich pacjentów. Ona jako najlepszy w mieście pediatra. On – radiolog oraz specjalista od chorób płuc. Przed obiadem pracowali na etatach. Stefania w żłobkach, przedszkolach i szkołach. Kazimierz w przychodni.
Małżeństwo płockich lekarzy uwielbiało swoją codzienną rutynę. Do południa praca na państwowych posadach. Po obiedzie wizyty domowe. Każdy dzień wyglądał niemal identycznie, różniły się w zasadzie tylko diagnozowane przez nich choroby i przepisywane leki.
Wszystko zmieniło się w piątek tuż po godzinie 16:30, 5 czerwca 1970 roku, kiedy do drzwi gabinetu doktor kamińskiej zapukał nieznany jej mężczyzna.
Kilkanaście minut później Stefania po krótkiej rozmowie z tym człowiekiem, ubrała w pośpiechu płaszcz. Do swojej torby lekarskiej spakowała stetoskop, najpotrzebniejsze jej zdaniem lekarstwa, swoje pieczątki oraz druczek recept. Wychodząc powiedziała mężowi, że musi pojechać z tym panem do jego dziecka, do wsi Brwilno.


Doktor Kamiński widział z okna swojego gabinetu, jak jego żona pomachała mu zanim wsiadła do zaparkowanego pod ich kamienicą beżowego trabanta. Gdy Stefania nie wróciła do domu, zaniepokojony Kazimierz rozpoczął poszukiwania na własną rękę. Nikt nic jednak nie wiedział o jakiejkolwiek wizycie domowej.
W poniedziałek 8 czerwca doktor Kamiński zjawił się na płockim komisariacie milicji, gdzie zgłosił zaginięcie żony. Tak rozpoczęło się jedno z najtrudniejszych śledztw PRL-u. Trwało łącznie aż 15 lat i pozostawiło po sobie mnóstwo pytań bez odpowiedzi.
LISTY OD PORYWACZA
Wkrótce po przyjęciu zgłoszenia rozpoczęło się zakrojone na szeroką skalę milicyjne poszukiwania zaginionej lekarki. Funkcjonariusze penetrowali wszystkie puste budynki w Płocku i okolicach. Zaglądano do każdej studni. Sprawdzono zbiorniki wodne. Przeczesano lasy i pola.
Do poszukiwań wykorzystano specjalnie szkolone psy tropiące, a nawet zamontowaną na milicyjnym śmigłowcu kamerę termowizyjną na podczerwień. Milicjanci byli tak bardzo zdeterminowani, że zdecydowali się skorzystać również z pomocy radiestetów.
Wbrew nadziejom zrozpaczonego męża zaginionej – w poszukiwaniach nie nastąpił spodziewany przełom. W początkowym etapie śledztwa sprawa zniknięcia znanej w Płocku lekarki wydawała się być bardzo tajemnicza i zagadkowa.
Tylko jedno było pewne. Mężczyzna mówiący ze wschodnim akcentem celowo wywabił z domu, a następnie uprowadził i wywiózł w nieznanym kierunku Stefanię Kamińską. Ale dlaczego to zrobił? Jaki był motyw tego porwania? Nie mając żadnych wskazówek milicjanci brali pod uwagę wszystkie scenariusze.


Wszystkie wątpliwości śledczych szybko zostały rozwiane, gdy doktor Kamiński wyjął ze swojej skrzynki pocztowej zaadresowany do niego list. Jego treść nie pozostawiała złudzeń – Stefania została uprowadzona.
Kilka dni później Kamiński otrzymał kolejny list, w którym porywacze informowali, że okup może dostarczyć w płockim barze Piast. Tak też zrobiono.
Ubrani po cywilnemu milicjanci przez trzy kolejne dni obserwowali bar. Funkcjonariusze na zmianę stołowali się w nim, robiąc ukradkiem zdjęcia wszystkim osobom wchodzącym do baru. Łącznie zrobiono blisko 4 tysiące fotografii. Jednak mąż Stefanii nie rozpoznał na zdjęciach człowieka, z którym odjechała jego żona.
USZKODZONA CZCIONKA
23 czerwca Kazimierz otrzymał nowy list. Porywacze wskazali miejsce, gdzie należy zostawić pieniądze. Do anonimu ponownie dołączona została odręczna notatka od Stefanii. Kobieta prosiła w niej, aby nie szukać pomocy u milicji, bo u niej wszystko w porządku.
Grupa operacyjna prowadząca śledztwo postanowiła, że przy wyznaczonym miejscu będzie krążył milicyjny śmigłowiec ubezpieczający posłańca z okupem. Zanim rozpoczęła się cała akcja, śmigłowiec ukryto na starym opuszczonym boisku w Koninie, gdzie specjalny oddział milicjantów przygotowywał się do rozpoczęcia operacji.
Ich przygotowania z okna swojego domu obserwował porywacz, który mieszkał dokładnie przy boisku. Przez niedyskrecję milicjantów wiedział, że całe zamieszanie powstało z jego powodu. Po zostawiony przy słupku okup oczywiście się nie zgłosił. Śledztwo wciąż tkwiło w martwym punkcie.
Mijały kolejne tygodnie, a pytań bez odpowiedzi przybywało. Czy za porwaniem stała jedna osoba, czy może jakiś gang porywaczy? Czy Stefania wciąż żyła? śledczy byli zgodni tylko w jednym – z każdym kolejnym dniem szanse na odnalezienie kobiety były coraz mniejsze.
Pod koniec lata doszło w Koninie do niecodziennego zdarzenia. W tym samym dniu kilku tamtejszych bogaczy otrzymało anonimowe listy z pogróżkami oraz próbą wymuszenia zapłaty.
Szybko okazało się, że listy zostały sporządzone na tej samej maszynie do pisania, co listy wysłane do doktora Kamińskiego. Świadczyły o tym niecodzienne defekty czcionki. Rozpoczęło się poszukiwanie właściciela charakterystycznej maszyny.
CZŁOWIEK ZE ZDJĘCIA
Tak trafiono do zakładu zajmującego się w Koninie naprawą uszkodzonych maszyn do pisania. Fachowiec szybko rozpoznał defekt czcionki, który pokazali mu milicjanci. Kilka tygodni wcześniej naprawiał taką maszynę.
Jej właścicielem był Zygmunt Bielaj, mieszkający w Koninie znany dziennikarz „Gazety Poznańskiej”. Jego zdjęcia pokazano Kamińskiemu. Lekarz natychmiast rozpoznał człowieka na fotografii.


To właśnie z nim odjechała jego żona! Jeszcze raz przejrzano zdjęcia zrobione w barze Piast. Bielaj był na jednym z nich. Nikt już nie miał wątpliwości, kto był porywaczem.
22 lutego 1971 roku Bielaj został aresztowany. Od samego początku twierdził, że był niewinny. Nic nie wiedział na temat porwania lekarki. Przedstawiał się jako Polak urodzony w chłopskiej rodzinie na Kresach. Jednak zdaniem śledczych – nawet jak na kresowiaka – zbyt często wtrącał w swoje wypowiedzi ukraińskie słowa.
Wkrótce okazało się, że pod maską spokojnego, statecznego obywatela krył się zupełnie inny człowiek. W czasie śledztwa zaczęły wychodzić na jaw mniej chwalebne elementy jego prawdziwego życiorysu.