Prawie 100 lat temu w 1932 r. zniknął 2-letni Charles Junior. Może i całe zdarzenie byłoby pominięte przed media, gdyby nie fakt, że ojcem chłopca był ówczesny bohater Ameryki.
Idol XX wieku
Charles Lindbergh był pierwszym człowiekiem w historii, który w 1927 r. przeleciał samotnie nad Oceanem Atlantyckim z Nowego Jorku do Paryża. Dokonał tego bez międzylądowań, na małym jednosilnikowym samolocie. Przyniosło mu to ogromną sławę.

Nieskromny, pewny siebie, odważny mężczyzna uwielbiał wyłamywać się ze schematów. To właśnie te cechy sprawiły, że „Samotny orzeł” – jak zaczęli go nazywać dziennikarze – w jednej chwili stał się sławny i bogaty.
Dwa okręgi trzy dziury
Szczęście dopisywało mu również w życiu prywatnym. W 1929 r. wziął ślub się z 23-letnią Anne Morrow. Niedługo później młode małżeństwo powitało na świecie swojego syna, Charlesa Augusta Juniora. Dziecko od razu stało się ulubieńcem prasy, a przez dziennikarzy nazwane było „Orlątkiem” oraz „ulubionym dzieckiem Ameryki”. Wkrótce rodzina przeprowadziła się w okolice miasta Hopewell w stanie New Jersey.
Wydawało się, że nie ma na ziemi bezpieczniejszego miejsca, w którym Junior mógłby dorastać. Wszystko zmieniło się w zimny i deszczowy wieczór, 1 marca 1932 roku. Wtedy właśnie doszło do zaginięcia chłopca.
Podczas przeszukiwań posiadłości Charles zauważył, że w pokoju jego dziecka okno było uchylone, a na podłodze znajdowały ślady zabłoconych butów. Na parapecie leżała koperta. Był to list od porywaczy.
Kidnaperzy zażądali okupu w wysokości 50 tysięcy dolarów w niskich nominałach (równowartość dzisiejszych 400 tysięcy dolarów). W prawym dolnym rogu wiadomości znalazł się dziwny rysunek – dwa nachodzące na siebie niebieskie okręgi.

„Największa tragedia roku”
Policjanci dokonali oględzin na miejscu porwania. W pokoju dziecka nie było żadnych obcych odcisków palców. Ślady błota w pokoju nie układały się w odciski podeszwy buta. Sprawca musiał więc mieć rękawiczki i nie zapomniał zabezpieczyć butów. Na drabinie znajdującej się na zewnątrz także nie znaleziono żadnych śladów.
Porwanie syna bohatera narodowego stało się „największą tragedią roku”. Wszystkie gazety i rozgłośnie radiowe prześcigały się w publikowaniu sensacyjnych informacji, które potęgowały ogólnokrajową histerię.
Lindberghowie próbowali wykorzystać fakt zainteresowania prasy tą sprawą. Mieli nadzieję, że ich apel do porywaczy sprawi, że okażą oni choć odrobinę litości i człowieczeństwa. Matka chłopca zwróciła się więc bezpośrednio do przestępców. Jej list opublikowany został przez wszystkie amerykańskie dzienniki.
Apel niestety przyniósł efekt odwrotny do spodziewanego. W następnym liście porywacze zwiększyli kwotę okupu do sumy 70 tysięcy dolarów. Miała to być kara za nieposłuszeństwo rodziców i nagłośnienie sprawy w mediach.
Gest króla gangsterów
Władze New Jersey wyznaczyły nagrodę w wysokości 25 tysięcy dolarów za pomoc w odnalezieniu „Orlątka”. Dzień później Charles Lindbergh podwoił tę kwotę.
Do nagrody dorzuciła się także pewna znana postać, legendarny gangster Al Capone, który w tym czasie odsiadywał wyrok w chicagowskim więzieniu.
Z czasem porywacze zmienili swoje żądania. Podnieśli kwotę okupu do stu tysięcy. Zażądali także, aby wyznaczyć łącznika między nimi a rodzicami dziecka. Do tego zadania zgłosił się pewien emerytowany nauczyciel, który kilka dni wcześniej – z własnej kieszeni – dołożył tysiąc dolarów do ogłoszonej nagrody.

Mężczyzna z porywaczami kontaktował się za pośrednictwem dziennika „New York American”. To na łamach prasy ustalono miejsce pierwszego spotkania. Był to pewien nowojorski cmentarz. Łącznik John pojawił się tam w nocy 12 marca – 12 dni po porwaniu. Nie był jednak w stanie dokładnie przyjrzeć się twarzy rozmówcy.
Koniec nadziei
W międzyczasie pojawiło się mnóstwo doniesień o odnalezieniu „Orlątka” żywego. Raz w Teksasie, innym razem w Kalifornii, później z kolejnych stanów. FBI sprawdzało każdy sygnał. Wszystkie ślady prowadziły jednak donikąd.
Ludzie zdawali sobie sprawę, że dziecko prawdopodobnie już nie żyje, i cała historia zakończy się tragicznie. I taka informacja wkrótce została też potwierdzona.
12 maja 1932 r. w lesie w pobliżu posiadłości Lindberghów zostają odnalezione fragmenty zwłok dziecka. Wkrótce okazuje się, że należą one do poszukiwanego przez cały kraj chłopca.
Sekcja zwłok wykazała, że „Orlątko” zmarło już w noc porwania. Śmierć była spowodowana uderzeniem w głowę, w wyniku czego doszło do złamania podstawy czaszki i krwotoku wewnętrznego.
Ciało chłopca zostało skremowane, a szczątki rozsypano nad oceanem. Od tej chwili FBI z jeszcze większą determinacją kontynuowało śledztwo. Teraz szukano już nie tylko porywaczy, ale i morderców.
Dolary wskazują winnego
Długo wyczekiwany przełom w sprawie pojawia się we wrześniu 1934 r., półtora roku po porwaniu. Na jednej ze stacji benzynowej pewien mężczyzna zapłacił banknotem pochodzącym z okupu. Zainteresowało to policjantów.
Obserwowany mężczyzna, zanim przyjechał do Stanów Zjednoczonych, był karany w Niemczech za kradzieże i włamania. Niedługo później został aresztowany. Wtedy na jaw wyszły nowe fakty…

13 lutego 1935 r. Bruno Hauptmann został uznany za winnego porwania i morderstwa Charlesa Lindbergha Juniora. Wyrok mógł być tylko jeden – krzesło elektryczne…
„Sprawa nigdy się nie skończy”
Od egzekucji minęły już 84 lata, lecz wciąż mówi się o tym, że mężczyzna został skazany w pośpiechu, pod presją żądnych zemsty dziennikarzy i społeczeństwa. Czy w tym pośpiechu oskarżono niewinnego człowieka?
Jedną z osób, które wciąż uważają, że Bruno Hauptmann stał się kozłem ofiarnym, jest amerykański historyk, profesor Lloyd Gardner, który w swojej książce „Sprawa, która nigdy nie umiera” o dokonanie tej zbrodni oskarżył zupełnie inną osobę. Ku zdumieniu wszystkich, winą obarczył samego Charlesa Lindbergha, czyli ojca porwanego i zamordowanego chłopca…
Czy sławny pilot mógł mieć coś na sumieniu? Szczegóły sprawy znajdziecie w #116 odcinku Kryminatorium.